Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Obawiasz się tej przewagi sił? — wparła w niego zaniepokojone oczy.
— Nie, nie, bo niemieckie submaryny przynajmniej połowę tych sił spuszczą pod wodę, ale wolałbym już koniec. Obawiam się różnych niespodzianek, zadługo się to już przeciąga. Że to męczy burżuazję, dobrze, ale i podtrzymuje nacjonalizmy! Niech się jednak dorzynają do końca — dodał z nowym ogniem i, odsunąwszy filiżankę, zapatrzył się gdzieś w siebie i zaczął przyciszonym głosem marzyć:
— Nadejdzie wkrótce dzień zapłaty! Nasze organizacje czekają, są już gotowe. Rewolucja czyha zaczajona i sprężona do skoku! Rosja da sygnał, zapłonie od krańca do krańca i pierwsza się weżre głodnemi kłami w burżuazyjne ścierwo! Francja podminowana, wybuchnie, jak tylko Niemcy staną w Paryżu! Już widać, jak w Anglji lordów wrzucają do Tamizy niby szczeniaki, a wielebnymi ubierają przydrożne drzewa! A tutaj, w tym niby wolnym kraju, zagrzmią takie pioruny, o jakich się ludziom jeszcze nie śniło. Jestem pewny, że na gruzach tej nowej, stokroć jeno nikczemniejszej Kartaginy, przyszłe pokolenia będą odczytywały napis: „tu był Nowy York“. A w naszej kochanej ojczyźnie, — zaśmiał się drwiąco, — pójdzie gładko. Towarzysze mają do pomocy legjony, zaufanie okupantów, ciemnotę chłopstwa i bierność burżuazji. W parę dni z endecji nie pozostanie innego śladu, prócz kup potrzaskanych gnatów. Ludzie ani przypuszczają, że w chwili, kiedy ostatnie działa wojny zamilkną, rozpocznie się dopiero prawdziwie trzęsienie ziemi. Prawdziwa wojna wyzwolenia. Cały ten gmach fałszu, zbrodni