Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jaszczukowa, umoczywszy chusteczkę w wodzie, wytarła bachorom twarze pomimo ich krzykliwych protestów, a na uspokojenie dała im po parę karmelków, kupionych w drodze.
Żydówka podziękowała jej z wylaniem, lecz Jaszczukowa znowu zapatrzyła się w okno.
— Bardzo ciężko jest żyć — jęknęła żydówka, przysuwając się do niej. — Pani gospodyni wie, jak ja na handel pożyczę dziesięć rubli, to muszę za tydzień oddać całe dwanaście. Co mnie zostanie? A co ja się muszę narobić, co ja się muszę nałatać, co ja się muszę nakrzyczeć, to jeden Pan Bóg wie! I żeby jeszcze nie to nieszczęście, jakie na mnie spadło.
Jaszczukowa zwróciła na nią ciche, zadumane oczy.
— Strażnik narobił krzyku, że ja sprzedaję wódkę, żeby mu za to wszystkie dzieci pozdychały. Miałam wszystkiego jedną butelkę w kieszeni. Przecież pani gospodyni sama zrozumie, jak ja mogę handlować po wsiach bez gorzałki? Kto mi co sprzeda, jak go nie poczęstuję kieliszkiem. Nie mam sklepu, a jak mi znajomi do domu przyniosą jaką ćwiartkę zboża, czy gęś, czy płótna, to mnie nie wolno ugościć znajomych? Co to jest za prawo?! a ten rabuśnik podał mnie do sądu! Zaniosłam mu całe pięć rubli, nie chciał. Słyszana to rzecz, żeby taki głupi strażnik nie wziął pięciu rubli! Zkąd ja mu miałam wziąć więcej. Ja się sądu nie boję, ja niewinna, ale mogą zrobić na złość i każą zapłacić sztraf. A czy to mój mąż zarobi jaki grosz? Zkąd ja wezmę? — Lamentowała głęboko zrozpaczona, grube łzy sypały się z jej zaczerwienionych, okrągłych oczów na młodą, lecz wynędzniałą twarz; zapłakało też naj-