Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wet odstawione już od maciory prosięta, biegające za nią i kwikiem proszące o żarcie. Wydoiła krowę, nie zwracając uwagi na czerwone cielę, wesoło brykające po obórce. Zajrzała do sadu zwoływać kury i zapatrzywszy się w skołtunione, bure chmury, zapomniała o nich ze szczętem. Smętek przesłonił jej oczy i smętek przenikał serce. Nie mogła pojąć co się z nią dzieje. Targnął nią niewytłumaczony lęk. Jakieś głuche przeczucie nieszczęścia kąsało jadowicie i bezustannie. A jakby na dobitkę, wracając do izby, trzasnęła drzwiami tak mocno, że jakiś obraz zleciał ze ściany na podłogę.
— Jezus Marja! — wystraszyła się niezmiernie. — Święty Józefat! — jęknęła przerażona, podnosząc wizerunek błogosławionego patrona unitów. Ucałowała go ze czcią i postawiła na stole między oknami.
— Coś mnie spotka złego — szepnęła z zabobonną trwogą. — Może znowu żandarmy przyjdą na rewizję... Albo będzie jaka strata w inwentarzu. Szkło się jednak nie potrzaskało! Całkiem to niezwyczajne! Medytowała głęboko zaniepokojona, lecz pod wpływem jakiejś myśli zaczęła się prędko ubierać do wyjścia.
— Trzeba odebrać, stanie się co, to gotowi nie oddać.
Wyjęła książeczkę emerytalną ze skrzyni i okrywszy się chustą miała już wyjść.
— Z gołemi rękami pójdę, to mi po pieniądze przyjść każą za tydzień.
Z niemałym żalem przebierała między gąskami, aż wybrawszy najlżejszą, związała jej skrzydła i schowawszy pod pachę, ruszyła na stację.