Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dek wysepki w trójkącie, najwyżej położony, bielił się jeszcze piaskami. Nad łąkami rozlegał się pisk czajek, opuszczających gniazda i gęste opary.
Broń przyniesiono. Dziedzic długo mierzył w sam łeb i strzelił. Suka tylko się zwinęła i z grobli wpadła do wody, walczyła z falami, ale się jeszcze wydostała na brzeg i charcząc ciężko, uciekła w łąki.
Witek zlazł na ziemię i żałośnie patrzał w mrok.
— Tak obganiała źruboki albo i śwynie, skoda! — mówił, skłopotany utratą pomocnicy. — Co jej się stało? zeby sie choć przódy osceniła! — medytował i łzy poczuł w oczach. Przerwali mu te myśli, wołając do pomagania przy zasuwaniu stawideł, bo przybór ustawał.
Gdy już odchodził, noc była zupełna, i księżyc świecił. Cisza i mgły rozpościerały się nad siwiejącemi rozlaną wodą łąkami. Młyn tylko turkotał, a od dworu szły odgłosy skrzypienia wrót, czasem końskie rżenie nadbiegło z koniczyn, lub ode wsi przejmujące tony piszczałek, albo jakieś splątane gwary. Witek popatrzył na łąki raz jeszcze, ale nic dojrzeć nie mógł, tylko jeszcze większa żałość zaczęła go gnieść i płacz go chwytał, więc poszedł na swoje legowisko do szopy, gdzie stały stare bryczki i różne niepotrzebne narzędzia gospodarskie. W starym, przegniłym wasągu sypiał razem z Finką.
Matka też wkrótce przyszła, przynosząc mu trochę zupy i kawałek mięsa.
— Mos tu, pochlipej se, jest ta i śtucka, zidz se.
— Matulu, Finka się ano zepsuła. Dziadzic ją zastrzelili tero.