Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A niech to pioruny! Pies ma choć budę i gospodarza — a ja... — syknął ze złością, poszedł do bufetu i pił kieliszek po kieliszku.
Przychodzili tam różni znajomi, witali się, zamieniali po kilka słów obojętnych i odchodzili; on siedział wciąż, bo miał jakąś ukrytą na dnie serca nadzieję, że może go który zaprosi do siebie na wigilję — ale nikt nie prosił.
Słońce się już zaczerwieniło od zachodu, gdy się on podniósł, kupił jeszcze w bufecie butelkę wódki i różnych drobiazgów i powlókł się zpowrotem do domu. Nad śniegami mżył się mrok, w głębiach drgały opale, zachód był powleczony złotem i purpurą, gdy dochodził do swojej siedziby. Nie zważał na nic i nic nie widział... prócz tego, że jest sam na świecie.
Patrzyli się na niego Wawrzonowie zdumieni, ale nic nie rzekł, tylko wziął klucz i poszedł do siebie. Rzucił się, jak stał, na łóżko, i leżał. Godziny się wlokły leniwie, a on leżał i nie mógł sobie dać rady z bólem, nie mógł przemóc ogromnej tęsknoty i żalu, jaki nim szarpał. Wił się na tem łożu w męce, wyciągał ręce jakby po ratunek, żebrał spalonemi usty zmiłowania jakiego, ale męka trwała, sieroctwo trwało — a zmiłowania nie było. Jakiś zielonawy, pełny czerwonych refleksów mrok wlewał się do izby przez zamarzłe szybki i pogrążał wszystko jakby we własną niepamięć, a jemu zaczęły snuć się we wspomnieniu całe lata tułaczki, fragmenty życia przeszłego, wieczna nędza — człowieka bezdomnego, przerzucanie z kąta w kąt kraju, i ten ostatni, czteroletni pobyt na kolei. Od czterech lat wisiał przy drodze że-