Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdzierały jej chustkę z głowy, kaleczyły twarz, — że leciała w przerażeniu.
Uspokoiła się dopiero na grobli, prowadzącej do młyna!
Młyn stał tak nisko, że jego dachy były na poziomie grobli i stawów, połyskujących ponuro w ciemnościach, gąszcz czarnych olch otaczał go dokoła; gąszcz nieprzebyty, w którym huczała i bełkotała woda spadająca z kół.
Ogromny czarny budynek trząsł się cały i turkotał.
Zsunęła się ostrożnie z grobli po spadzistej drodze i weszła do młynicy.
Przypadła zaraz za progiem na jakiś worek z mąką, by wytchnąć nieco.
Olbrzymia młynica była pogrążona w tumanie bielma, — oślepła... Wiszący u sufitu kaganek rozkrążał nieco czerwonawego światła, w którem słabo się rysowały rzędy ganków i kontury maszyn.
Wszystko się trzęsło, dygotało, poruszało owiane mączną kurzawą, goniło i pracowało; trzęsła się podłoga oślizgła, trzęsły się białe ściany; trząsł się pułap, od którego zwieszały się omączone nici pajęczyn, trzęsły się długie białe skrzynie — a poza niemi, w głębi szarej, poruszały się automatycznie olbrzymie, czarne koła, przez które z krzykiem przepływał gruby, zielonawy strumień wody i rozwichrzoną, spienioną głową spadał na dół, na ostre pale, aż fundamenta dygotały i ziemia jęczała.
Nic słychać nie było, prócz hałaśliwej pracy kamieni młyńskich; czasem tylko z pierwszego piętra