Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żyć, co go wypominam podczas wieczoru, ale w dobry sposób, — mógł.
— Halo! Na wielki dwór wcale już nie chodził, tylko mu ciągle odmiatało; postękiwał, postękiwał, aż i zamarł chudziaszek.
— Doktór pono u nich był?
— I... dochtory. Jak kto ma zamrzeć, to choćbyś mu gruntu hubę dał i dobra wszelkiego po grdykę — nie ożyje.
— Prawda! w twoje ręce, Grzela!
— Pijcie na zdrowie. A kto był winien temu? Po prawdzie i sprawiedliwości, że tylko świnia i baba, nie kto drugi. Maciorę miał utuczoną, niby kłoda; prowadził ją na sprzedanie, bo grosza było potrzeba. Poszedł z oną świnią; śniegi zwaliły po pas, nautykał się, namarnował, zwyczajnie, jak przy handlu. Potem kiełbasy zjadł, zastygła w nim i zmizerował się. Żeby był gorzałką zapił, nicby mu, jako Bóg na niebie, nie było, ale nie pił i półkwaterka.
— Bał się nieborak piekła w chałupie.
— Ho, ho! Babę miał marną, ale imistą w garści; prała-ć go nieraz, prała!
— Wasze, kumie.
— Niech będzie na zdrowie. Czerwiński wam tak powie: żeby był »psiąkrótkę« prał, ażby jej pomroka na oczy wlazła, to miałby żonkę grzeczną, że ha!
— Prawdę mówicie, sołtysie, prawdę. W garści miękki był, pomyślonku chłopskiego nie miał, i teraz ziemię gryzie — a wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.
— Na wieki wieków, amen. W twoje ręce, Grzela.