Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dwie się odcinające sinością trupią od śniegów, zapalał w głębiach ich martwych, szeroko otworzonych źrenic, zielonkawe ogniki i jakby muskał z pieszczotą zastygłe z wyrazem trwogi bezmiernej twarze. A rozpłynięte w ciszy i świetle lasy zdawały się jakby tętnami soków swoich śpiewać głębokie modlitwy — niby hymny dziękczynne, niby ostatnie podzwonne tych dusz czystych, roztopionych w nieskończoności. A noc zimowa cicha, rozgwieżdżona, pełna tajemnic spokoju i senności, szła naprzód — niepowstrzymanie.