Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Głos rozchodził się krótko, mieszany przez wiatr śnieżycę, która zaczynała się zrywać. Zaciemniło się.
Z pól białych, olbrzymich jak step, poznaczonych miejscami szkieletami drzew, wiatr toczył całe tumany kurzawy i uderzał niemi w gromadkę.

A całem sercem szczerze ufa Jemu...

Brzmiała pieśń, przerywana świstem wichury częstem a głośnem:
— Wio! wio, malusie! — Antka, któremu zaczynało być zimno.
Na drodze, miejscami, od kamieni i od drzew, robiły się długie, poprzeczne zaspy, rodzaj klinów olbrzymich.
Pieśń się rwała, bo i ludzie niespokojnie spoglądali dokoła na białą przestrzeń, która z chrzęstem, z porykiwaniem jakiemś, rzucała się, targana huraganem, kłębiąc się w wały, rozpryskując, tocząc jak fala lub olbrzymie pasma, odwijające się z kłęba, to znów podskakując i uderzając w twarze orszaku miljardami ostrych igieł.
Większa część idących, w obawie większych jeszcze zakurek, cofnęła się w pół drogi do domu, reszta zaś z pośpiechem, prawie biegnąc, dopadła cmentarza. Sprawili się szybko, dół czekał gotowy, coś tam zaśpiewali, ksiądz pokropił wodą, zasypali trumnę zmarzniętą ziemią i śniegiem i odeszli.
Tomek zaprosił wszystkich do siebie. »Jako że ociec duchowny pedo, że w karczmie bez obrazy boskiej obyćby się nie obyło«.