Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
217
LILI

pełne kwiatów świeżych, ale nie spotkał nikogo; wrócił do Korczewskiego, który, onieśmielony przepychem mieszkania, siedział pokornie na brzeżku krzesła i niespokojnie spoglądał na ślady, jakie jego buty pozostawiały na posadzce.
— Nikt nie był?
— A nikt. Może pan zadzwoni, o, tam jest guzik elektryczny, bo ja nie śmiałem.
Leon zadzwonił. Natychmiast zjawił się lokaj i zapewniał, że jaśnie pani hrabina raczy przyjść za chwilę.
Przeszło znowu minut kilkanaście i nikt się nie zjawił. Leon znowu zadzwonił.
Przyszedł ten sam lokaj i zapytał się, w imieniu jaśnie pani,