Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 366 —

dzianie, pacierze mamrotał, ale i przemyślnie, odniechcenia zagadywał o Jagusię i lipeckie sprawy.
Niewiela się jednak wywiedział, bo go czem niebądź i niechętliwie zbywali.
Dopiero na Podlesiu, kiej przysiadł pod figurą odzipnąć nieco, napotkał go Mateusz, rychtujący niedaleczko drzewo na kowalowy wiatrak.
— Pokażcie mi drogę do Szymków! — prosił dziad, dźwigając się na kule.
— Nie zażyjecie u nich wywczasu! Tam jeno płacz i zgryzota! — szepnął Mateusz.
— Jagusia chora jeszcze? Powiadały, jako się jej cosik w głowie popsuło...
— Nieprawda, leży jednak cięgiem i mało wiele o Bożym świecie pamięta! Kamieńby się nad nią zlitował! O ludzie, ludzie!
— Żeby tak zatracić duszę chrześcijańską! Ale stara pono skarży całą wieś?
— Nic nie wskóra! Wszystkie postanowiły, całą gromadą, prawo mają...
— Straszna rzecz, gniew całego narodu, straszna! — Jaże się wstrząsł.
— Juści, ale głupia i zła, i niesprawiedliwa! — wybuchnął Mateusz i, podprowadziwszy go pod chałupę, sam zajrzał do środka, ale rychło wyszedł, obcierając ukradkiem łzy. Nastusia przędła len pod ścianą, dziad przysiadł pobok i wyjął niebieską flaszkę.
— Wiecie, trza tą wodą pokrapiać Jagusię trzy razy na dzień i nacierać jej ciemię, a do tygodnia jakby ręką odjął! Dały mi tę wodę zakonnice w Przyrowie.