Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 346 —

walonem drobnemi chmurami, leciał księżyc, kajś na wsi śpiewały dzieuchy, a jakieś skrzypki rzępoliły drygliwą wielce nutą.
Przed oknami rozległ się głos przechodzącej wójtowej:
— Jak wczoraj pojechał do kancelarji, tak i przepadł...
— Pojechał z pisarzem do powiatu, jeszcze wczoraj na noc. — Powiadał sołtys, jako wezwał ich do siebie naczelnik — odpowiadał Mateusz.
Gdy przeszli, stara odezwała się znowu, ale już łagodniej:
— Czemu to przepędziłaś z chałupy Mateusza?
— Bo mi obmierzł i poco tu będzie wysiadywał! nie szukam se chłopa!
— Czasby ci już było obejrzeć się za którym, czas! Zarazby i ludzie przestali cię napastować! Choćby i Mateusz, też nie do pogardzenia, chłop zmyślny, poczciwy...
Długo się nad nim rozwodziła i wielce zachętliwie, ale Jagusia nie odezwała się ani słóweczkiem, zajęta robotą i swojemi strapieniami, że stara dała spokój i wzięła się do różańca. Na dworze pocichły już głosy, tylko drzewiny szarpały się z wiatrem i młyn turkotał, noc była późna, księżyc jakby całkiem zatonął w zwałach, że jeno kajś niekaj świeciły obrzeża chmur i wydzierały się snopy brzasków.
— Jaguś, trza ci jutro do spowiedzi. Lżej ci będzie, jak zbędziesz się grzechów.
— Co mi tam, nie pójdę!