Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 335 —

litery skakały mu w oczach i mylił się w śpiewaniach, a kiej ciało prowadzili na smętarz, to nie bacząc na groźne spojrzenia organiściny, szła prawie pobok niego, że, nasłuchując jej żałośliwych wzdychów, topniał w sobie kieby śnieg pod tem zwiesnowem słońcem.
Zaś kiedy trumnę spuszczali do dołu i wybuchnęły lamenty, posłyszał i jej płacz rzewliwy, ale zrozumiał, co nie po umarłej tak szlocha, a jeno z ciężkiej udręki zbolałego, pokrzywdzonego serca.
— Muszę się z nią rozmówić — postanowił, wracając z pogrzebu, ale nie mógł się prędko wydostać na wolę, gdyż zarno z południa zaczęli się zjeżdżać do Lipiec ludzie z dalszych wsi, a nawet i z drugich parafij, na jutrzejszą pielgrzymkę do Częstochowy. Kompanja miała wyjść rankiem, zaraz po solennej wotywie, to się zwolna ściągali, napełniając drogi nad stawem wozami a gwarem, sporo też przychodziło na plebanję, że Jasio musiał siedzieć i załatwiać za proboszcza przeróżne sprawy, ale jakoś pod sam wieczór, upatrzywszy sposobną porę, wziął książkę i niepostrzeżenie wyniósł się na miedzę za stodołami, pod gruszę, kaj nieraz siadywali wraz z Jagusią.
Juści, co ani tknął oczami książki, a cisnął ją kajś w trawę i, rozejrzawszy się po polach, skoczył w żyta i chyłkiem, prawie na czworakach, przebierał się na ogrody Dominikowej.
Jagusia właśnie podbierała ziemniaki, ani się spodziewając, że ktosik na nią patrzy, raz po raz bowiem prostowała się ociężale i, wsparta na motyczce, powłócząc smutnemi oczami po świecie, wzdychała długo i ciężko.