Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 290 —

czytał, o jakimś dworze, stojącym we brzozowym gaju, jakby o dziedzicowym synu, któren do dom wrócił, i o dworskiej panience, co siedziała se z dziećmi na ogrodzie... A wszyćko było utrafione do wiersza, rychtyg, kieby w tych pobożnych śpiewaniach, jakby je kto wypominał z ambony, że nieraz chciało się jej westchnąć, przeżegnać i zapłakać, tak szło do serca.
Ale strasznie gorąco było w tem zaciszu, kaj siedzieli, kręgiem stała gęsta ściana żyta, przepleciona modrakiem, wyczką i pachnącym powojem, że ani jeden powiew nie przechładzał, a jeno w tej upalnej cichości sypał się niekiedy chrzęst obwisłych kłosów, czasem wróble zaćwierkały wśród gałęzi, bzyknęła przelatująca pszczoła i dzwonił Jasiowy głos, wezbrany dziwną słodyczą, lecz Jagusia, chociaż wpatrzona była w niego, jakby w ten obraz najśliczniejszy, i nie straciła ani jednego słowa, kiwnęła się raz i drugi, bo ją rozbierało gorąco i morzył śpik, że ledwie już mogła wytrzymać.
Na szczęście, przerwał czytanie i zajrzał jej głęboko w oczy.
— Prawda, jakie śliczne, co?
— Juści, co śliczności... jakbym tego kazania słuchała.
Jaże oczy mu rozbłysły, a na twarz wystąpiły kolory, gdy zaczął rozpowiadać, czytając raz jeszcze te miejsca, kaj było o polach i lasach, ale mu przerwała:
— Przeciek i dziecko wie, co w borach rosną drzewa, w rzekach jest woda i sieją na polach, to poco ta drukować o tym wszyćkiem?...
Jasio aż się cofnął ze zdumienia.