Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 288 —

— Siadajcie, widzę, żeście się zmęczyli.
Wagowała się, nie wiedząc, co począć, pociągnął ją za rękę, że przysiadła pobok, śpiesznie chowając bose nogi pod wełniak.
Ale i Jasio był zmieszany, rozglądał się jakoś bezradnie dokoła.
Pusto było na polach, lipeckie dachy i sady wynosiły się ze zbóż, jakoby wyspy dalekie, wiater ździebko przegarniał kłosami, pachniało rozgrzaną macierzanką i żytem, jakiś ptak przeleciał nad nimi.
— Strasznie dzisiaj gorąco! — zauważył, aby jeno zacząć.
— I wczoraj przypiekało niezgorzej! — chycił ją za gardziel jakiś radosny lęk, że ledwie mogła przemówić.
— Lada dzień zaczną się żniwa.
— Pewnie... juści... — przytwierdzała, wlepiając w niego ciężkie oczy.
Uśmiechnął się i spróbował mówić swobodnie, prawie żartem:
— Jagusia to co dzień ładniejsza...
— Kaj mi tam do ładności! — stanęła w ponsach, pociemniałe oczy buchnęły płomieniami, a wargi zadrgały w przytajonym prześmiechu radości.
— I naprawdę Jagusia nie chce iść zamąż?
— Ani mi się śni, abo mi to źle samej!
— I żaden się wam nie podoba, co? — nabierał coraz więcej śmiałości.
— Żaden, nie, żaden! — trzęsła głową, patrząc w niego rozmarzonemi słodko oczami. Nachylił się i zajrzał głęboko w te modre przepaście; modlitwę miała