Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 272 —

bojał, chociaż obsiadły mu głowę i łaziły po twarzy, jeno, pogadując cosik do nich, zbierał je do sitka i zbierał, gdyż rój był ogromny.
— Uważać! burzą się, mogą ciąć! — ostrzegał, schodząc z drabiny, otoczony całą chmarą, wirującą nad nim z brzękiem i szumem, a zeszedłszy na ziemię, poniósł sito przed sobą, tak ważnie i uroczyście, kieby tę monstrancję, Jasio go okadzał, kołysząc trybularzem, Jambroż dzwonił, pokrapiając raz po raz, i w takiej ano procesji walili do pasieki za plebanją, kaj w osobnem zagrodzeniu stało kilkadziesiąt uli rozbrzęczanych, jakby w każdym się roiło.
A kiedy ksiądz zajął się obsadzaniem pszczół, Jasio, dobrze już głodny i utrudzony, wysunął się cichaczem do domu.
Juści, co ucieszyli się nim niezmiernie, a co tam było pisków, całowań i pytań, tego i nie wypowiedzieć, zaś skoro przeszła pierwsza radość, usadzili go za stołem, i dalejże znosić przeróżne smaki a podtykać, a molestować i zachęcać do jadła, jaże cały dom się trząsł od wrzasków i bieganiny, gdyż wszyscy naraz pragnęli mu usłużyć i być jak najbliżej. Właśnie na taki rejwach wpadł zaziajany Grzela, wójtów brat, rozpytując się niespokojnie, czy nie widzieli Rocha? Ale nikt go nie widział na oczy.
— Nie mogę go nikaj znaleźć — wyrzekał frasobliwie i, nie wdając się w rozmowy, poleciał dalej szukać po chałupach, a zaraz po jego odejściu zawołano Jasia na plebanję. Ociągał się, zwłóczył, ale iść musiał.