Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 266 —

wzdętemi piersiami, podawała króbkę, z której Jasio wybierał jagody, sam jadł i jej wtykał do ust...
— Prawie ksiądz, a chce mu się zabawiać, kiej dzieciak — szepnął z politowaniem i wartko ruszył ku domowi, miarkując sobie po słońcu, jako musiało już być kole podwieczorka.
— Póki nie tknę tej zadry, póty i nie boli! — myślał o Jagusi. — A jak to w niego łakomie patrzała, dziw go nie zjadła. A niechta, a niechta...
Próżno się jednak otrząchał, zadra i tak dolegała mu do żywego.
— A ode mnie to ucieka, kieby od tej zarazy. Juści, nowe sitko na kołek, szczęściem, co z Jasiem nic nie wskóra — rozjątrzał się coraz barzej — poniektóra to jak suka, poleci za każdym, kto zagwizda.
Leciał prędko, ale nie poredził zgubić tych gorzkich wspominków, jacyś ludzie go wymijali, ani spostrzegł kogo; uspokoił się dopiero pod wsią, gdyż dojrzał organiścinę, siedzącą nad rowem z pończochą w ręku, najmłodszy tarzał się przed nią w piasku, a stadko podskubanych gęsi szczypało trawę między topolami.
— Aż tutaj pani zawędrowała z gęsiami? — przystanął, obcierając spotniałą twarz.
— Wyszłam naprzeciw Jasia, tylko go patrzeć, jak nadjedzie.
— Dyć ino co wyminąłem go pod lasem.
— Jasia! to już jedzie? — zakrzyczała, zrywając się na nogi. — Pilusie, pilu, pilu, a gdzie szkodniki, a gdzie? — wrzasnęła, bo gęsi jakoś niespodzianie do-