Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

— Widzi mi się, co nie o to idzie, aby jeden drugiego łupił ze skóry, a jeno, by każden żył sprawiedliwie, jak Pan Bóg przykazał.
— Co na to poradzić? każdy żyje, jak może.
— Ja wiem, że każdy sobie rzepkę skrobie, ale i bez to jest źle.
Żyd jeno głową pokiwał, ale swoje myślał.
Doszli właśnie lasu i twardszej drogi, Antek odstawił taczki, kupił za całą złotówkę cukierków la dzieci, a kiej mu Żyd jął dziękować, burknął:
— Głupiś, pomogłem ci, bo mi się tak spodobało.
Ruszył ostro ku Lipcom, błogi chłód go ogarnął, rozłożyste drzewa tak przysłaniały drogę, że jeno środkiem widniał pas nieba, zaś po ziemi skrzyła się rozmigotana rzeka słońca. Bór był stary i wyniosły, dęby, sosny i brzozy tłoczyły się gęstą, pomieszaną ciżbą, a dołem tulił się do grubachnych pni drobny naród leszczyn, osik, jałowców i grabów, zaś miejscami świerkowe zagaje rozpychały się hardo, pnąc się chciwie ku słońcu.
Na drodze jeszcze gęsto połyskiwały kałuże po wczorajszej burzy i walały się połamane wierzchoły i gałęzie, a kaj niekaj smukła drzewina, wyrwana z korzeniami, zalegała wpoprzek, kiej trup. Cichuśko było, rzeźwo i mroczno, pachniało pleśnią a grzybem, drzewa stojały bez ruchu, jakby zapatrzone w niebo, a przez zwarte korony jeno gdzie niegdzie przedzierało się słońce, pełzając, niby te złociste pająki, po mchach, po czerwonych jagódkach, rozsypanych, jak stężałe krople krwi, po trawach bladych.