Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 259 —

Antek szedł coraz wolniej, rozmyślając o zebraniu, że raz wraz porywały go złoście, to śmiech spierał, to przejmowało zniechęcenie.
— I poradź co z takimi! Bele strażnika się ulękną... jakby im przykazali posłuchać naczelnikowego buta, toby go słuchali. Barany juchy, barany! — myślał z politowaniem i złością. — Prawda, że każdemu źle, każden wije się, kieby nadeptany piskorz, i każden ledwie już z biedy zipie, to gdzie im się ta kłopotać o takie sprawy. Naród ciemny i zabiedzony, to nawet i nie miarkuje, co mu potrza — zafrasował się wielce za wszystkich i serdecznie zatroskał.
— Człowiek to jak świnia, niełacno mu ryja unieść do słońca.
Głowił się i wzdychał, a tyla mu jeno przyszło z tych rozważań i turbacyj, że poczuł, jako i jemu jest źle, a może nawet gorzej, niźli drugim.
— Bo jeno tym dobrze, które o niczem nie mają pomyślenia!
Machnął ręką i szedł tak srodze zadeliberowany, że omal nie wlazł na Żyda szmaciarza, siedzącego pod zbożem.
— Ustaliście, juści, taki gorąc — ozwał się pierwszy, przystając nieco.
— To jest piec, to jest Boskie skaranie, a nie gorąc — wybuchnął Żyd i, powstawszy, założył szleje na stary, przygarbiony kark, przypiął się do taczki, niby pijawka, pchając ją przed sobą z niezmiernym wysiłkiem, gdyż była naładowana workami gałganów i drewnianemi pudłami, a na nich stał jeszcze kosz jaj