Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 244 —

— Nawąchał się dobrego jadła, to go ponosi! Nama niepilno! Niech poczeka!
Mamrotali gniewnie, zbierając się ociężale przed kancelarją.
Sołtysi stanęli na czele swoich wsi, zaś wójt zasiadł za stołem, mając pobok pisarzowego pomocnika, któren, przedłubując w nosie, gwizdał na gołębie, co, zestrachane gwarem, porwały się z dachu, krążąc roztrzepotaną białą chmurą.
— Mołczat’! — zakrzyknął naraz jeden ze strażników, prężących się u proga.
Wszystkie oczy zwróciły się na drzwi, ale wyszedł z nich jeno pisarz z papierem w ręku i wcisnął się za stół.
Wójt zatrząsł dzwonkiem i rzekł uroczyście:
— Zaczynamy, ludzie kochane! Cicho tam, Modliczaki! Pan sekretarz przeczyta niby o tej szkole! A słuchajta pilnie, by każden wyrozumiał, o co idzie!
Pisarz założył okulary i zaczął czytać zwolna i wyraźnie.
Czytał już może z pacierz, wśród zupełnej cichości, gdy ktosik wrzasnął:
— Kiej nie rozumiemy!
— Czytać po naszemu! Nie rozumiemy! — zerwały się mnogie głosy.
Strażnicy jęli się pilnie rozglądać w gromadzie.
Pisarz się skrzywił, ale już czytał, przekładając na polskie.
Zrobiło się cicho, słuchali w skupieniu, rozważając każde słowo i patrząc się w niego, kieby w obraz.