Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 242 —

Naczelnik dał się wysadzić i rozebrać z białego obleczenia i, odwróciwszy się, powłókł oczami po gromadzie, przygładził żółtawą bródkę, nasrożył się, kiwnął głową i wszedł do mieszkania, kaj go zapraszał pisarz, w pałąk przygięty.
Powóz odjechał, chłopi znowu się zwarli dokoła stołu, rozumiejąc, iż zaraz rozpocznie się zebranie, ale przeszło dobre Zdrowaś, przeszedł może i cały pacierz, a naczelnik się nie pokazywał, jeno z pisarzowych pokojów roznosiły się brzęki szkła, śmiechy i jakieś smaki, wiercące w nozdrzach.
A że mierziło się już czekanie i słońce przypiekało coraz barzej, to jaki taki jął się chyłkiem przebierać ku karczmie, aż wójt zakrzyczał:
— Nie rozłazić się! A którego zbraknie, ten się zapisze do sztrafu...
Juści, co się jeszcze wstrzymali, klnąc jeno coraz siarczyściej a niecierpliwie spozierając na pisarzowe okna, bo ktoś je przymknął ze środka i zasłonił.
— Wstydzą się chlać na oczach!
— Lepiej, bo każden jeno grdyką robi, a po próżnicy ślinkę łyka! — pogadywali.
Z aresztu, stojącego w rząd z kancelarją, wyrwał się żałosny i długi bek, a po chwili wylazł stójka, ciągnąc na postronku sporego ciołka, któren się opierał ze wszystkiej mocy, ale naraz grzmotnął go łbem, jaże chłop rymnął na ziemię, zadarł ogona i pognał, ino się za nim zakurzyło.
— Łapaj złodzieja! Łapaj!
— A posyp mu soli na ogon, to się wróci!