Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

— A tera — ciągnął dalej — ja taki sam pan, jak inni, prawo swoje mam, i nikt me palcem tknąć nie śmie! Tam mi Polska, kaj mi dobrze, kaj mam...
Przerwały mu szydliwe głosy, bijące ze wszystkich stron, niby gradem:
— Świnia też pokwikuje z kuntentności, a chwali se chliw i pełne koryto!
— I za to przykarmianie dostanie pałą w łeb i nożem po gardzieli!
— W jarmarek sprał go strażnik, to powieda, że nikto go tknąć nie śmie.
— Plecie, a tyle miarkuje, co ten koński ogon!
— Sielny pan, ma wolę, juści, wszy go same niesą po wolności!
— Rychtyk i wiechcie z butów tak samoby nauczały!
— Kury zmacać nie poredzi, a będzie tu występował! Gnojek jucha! Baran!
Stary zeźlił się srodze, ale jeno powiedział:
— Ścierwy! Już nawet siwych włosów nie poszanują!
— A to i każdą siwą kobyłę trzaby uważać, jeno zato, co siwa, hę?
Gruchnęły śmiechy i wraz zaczęli się odwracać, podnosząc oczy na dach kancelarji, kaj wlazł stójka i, chyciwszy się komina, patrzył wdal.
— Józek, a zamknij gębę, bo ci jeszcze co wleci! — krzyczeli z prześmiechem, gdyż całe stado gołębi kołowało nad nim, ale on naraz zawrzeszczał:
— Jedzie! Jedzie! Już na skręcie z Przyłęku!