Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

I wiedli się w milczeniu, właśnie słońce co jeno było się pokazało, pola stanęły w roziskrzanych rosach i ptasich śpiewaniach, zaruchały się ciężkie kłosy i wszystkim światem buchnęła weselna radość dnia, co, jak ten święty pacierz, wionął z każdego źdźbła i unosił się wraz ku niebu jasnemu.
Dopiero za młynem, gdy dwa boćki jęły kołować wysoko nad nimi, ozwała się matka, strzepując palcami:
— Na psa urok! Dobra wróżba, będą się wama dzieci darzyć.
Nastusia ździebko poczerwieniła się, a Szymek, wspierając wóz na wybojach, zagwizdał zuchwale i hardo potoczył ślepiami.
Zaś kiej już sami ostali, Nastusia, rozejrzawszy się po swojem nowem gospodarstwie, rozpłakała się żałośnie, aż Szymek krzyknął:
— Nie bucz, głupia! Drugie i tyla nie mają! Jeszcze ci będą zazdrościły — dodał, a że był wielce strudzony i nieco napity, uwalił się w kącie na słomie i wnet zachrapał, a ona zasiadła pod ścianą i popłakiwała, spozierając na białe ściany Lipiec, widne ze sadów.
I nieraz jeszcze płakała na swoją biedę, jeno co już coraz rzadziej, gdyż wieś jakby się zmówiła na ich wspomożenie. Najpierwej przyszła Kłębowa z kokoszką pod pachą i stadem kurczątek w koszyku i snadź dobry zrobiła początek, bo prawie każdego dnia zaglądała do niej któraś z gospodyń, a nie z próżnemi rękami.
— Ludzie kochane, a czemże się ja wam odsłużę — szeptała wzruszona.