Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 205 —

— Co wam też w głowie! Hale, jeszcze czego! — broniła się zesromana.
— Dyć to twój chłop! Że ta ździebko przódzi, nim ksiądz poświęci, nie grzech, a chłopak haruje, kieby wół, to mu się należy nadgroda.
— Święta prawda! Nastuś! Nastuś! — skoczył, kiej wilk, do dziewczyny, przycapił ją kajś w sadzie i, nie popuszczając z garści, całował i skamlał:
— Wygonisz me to, Nastuś? wygonisz, najmilsza, w taką noc?
Matka nalazła se jakąś sprawę w sieni, a Jagustynka rzekła na odchodnem:
— Nie broń mu, Nastuś! Mało dobrego na świecie, a zdarzy się, kieby to ziarno ślepej kurze, to je z pazurów nie popuszczajta.
Rozminęła się w opłotkach z Mateuszem, któren, dojrzawszy przez okno, co się w izbie święci, krzyknął do Szymka:
— Na twojem miejscu już bym to dawno zrobił!
I, pogwizdując, leciał na wieś szukać uciechy.
Ale nazajutrz o świtaniu Szymek stanął na robotę, jak zawdy, i pracował niestrudzenie, tylko kiedy mu Nastuś przyniesła śniadanie, to łakomiej sięgał jej warg czerwonych, niźli dwojaków.
— A zdradź me ino, to ci łeb wrzątkiem obleję — groziła, wpierając się w niego.
— Mojaś, Nastuś... samaś mi się dała... już cię nie popuszczę — bełkotał gorąco i, zazierając jej w oczy, dodał ciszej: — chłopak musi być pierwszy.