Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 195 —

Chodził, układając sobie w głowie po porządku, co robić i od czego zaczynać. Przecież to miał robić la siebie, la Nastusi, la przyszłego rodu Paczesiów, to się tak był sprężył w mocy i srogiej ochocie, jako ten głodny wilk, gdy przychwyci barana i dorwie się żywego mięsa.
I, obszedłszy całe pole, jął rozważnie wybierać miejsce pod chałupę.
— Rychtyk najlepsze, wieś naprzeciw i bór pod bokiem, łacniej będzie o drzewo i ciszej na zimę — rozważał i, oznaczywszy kamieniami cztery węgły, ściepnął kożuch, przeżegnał się i, splunąwszy w garście, wziął się do równania ziemi a karczunków.
Dzień się już był podniósł złocisty, od wsi leciały porykiwania stad, wypędzanych na paszę, skrzypiały żórawie, ludzie wychodzili do roboty, turkotały po drogach wozy i niesły się przeróżne głosy wraz z leciuśkim wiaterkiem, któren zaswywolił we zbożach, wszystko szło, jak co dnia, tylko Szymek, nie bacząc na nic, jakby się zapamiętał w pracy, niekiedy jeno prostował grzbiet, odzipiał, przecierał oczy, zalane potem, i znowu przypinał się do ziemi, kieby ta pijawka nienasycona, mamrocząc cięgiem wedle swego zwyczaju do każdej rzeczy, jakby do czegoś żywego.
Jął się był właśnie wyważania wielgachnego kamienia i prawił:
— Wyleżałeś się, odpocząłeś, to mi teraz możesz chałupę podeprzeć.
A wycinając krze tarniny, mówił ze szydliwym prześmiechem: