Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 192 —

Zdrętwiał i stał z zapartym oddechem, nie śmiejąc się poruszyć, zaś stara, nie doczekawszy się odpowiedzi, znowu jęła chodzić.
Widział ją, kieby cień snującą się pod drzewami; macała sobie drogę kijaszkiem i chodziła, odmawiając półgłosem litanję.
— Tłuką się po nocy, kiej Marek po piekle — pomyślał, ale westchnął jakoś żałośnie i cichuśko, strachliwie przemknął się dalej. — Gryzie ich moja krzywda! Gryzie! — powtórzył z głęboką uciechą, wychodząc na szeroką, wyboistą drogę za młynem, i naraz pognał, jakby go cosik popędzało, nie bacząc już na doły ni kamienie.
Wstrzymał się dopiero pod krzyżem, na rozstajach dróg podleskich. Za ciemno było jeszcze stawać do roboty, więc se przysiadł pod figurą, odzipnąć nieco i poczekać.
— Złodziejska godzina, niesposób rozeznać zagona od boru — mruczał, brodząc oczyma po świecie. Pola stały jeszcze potopione w rozmrowionych ciemnościach, ale na niebie już się coraz barzej jarzyły złociste smugi świtania.
Dłużył mu się czas, że jął się pacierza, ale co jeno tknął ręką orosiałej ziemi, to gubił słowa i spominał se z lubością, jako już idzie na swoje, na gospodarkę.
— Mam cię i nie popuszczę — myślał hardo, radośnie i z niezmierną zapamiętałością kochania wżerał się rozgorzałemi ślepiami w skołtunione pod lasem ciemnoście, kaj już czekały na niego te sześć morgów, kupione od dziedzica.