Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 170 —

zaś na wsi jaże się trzęsło od przedwieczornych pogwarów i wrzasków dzieci, kąpiących się we stawie.
Antek wyciągnął wóz za stodołę, aby go przyrychtować i opatrzyć na jutro, ale wnet odechciało mu się wszystkiego, że jeno krzyknął na Pietrka, pojącego konie pod studnią:
— Nasmaruj wóz i wyporządź, będziesz od jutra woził na tartak.
Parob zaklął siarczyście. Nie szła mu w smak taka robota.
— Zawrzyj gębę i rób, co ci każą! Hanuś, daj trzy miarki owsa na obrok, a koniczyny przynieś im z pola, Pietrek, niech se podjedzą...
Hanka próbowała go rozpytywać, ale cosik jeno mruknął i, pokręciwszy się po obejściu, poszedł do Mateusza, z którym teraz żył w wielkiem przyjacielstwie.
Mateusz tyle co jeno był wrócił z roboty i właśnie chlipał pod chałupą zsiadłe mleko la ochłody.
Skądciś, jakby ze sadu, sączyło się ciche, żałosne płakanie.
— Któż to tam tak skwierczy?
— A Nastusia. Urwanie głowy mam z temi jamorami: zapowiedzie już wyszły, ślub ma być w niedzielę, a Dominikowa wczoraj zapowiedziała przez sołtysa, jako gospodarka na nią zapisana i Szymkowi nie udzieli ani zagona i do chałupy go nie puści. I święcie to zrobi, znam ja dobrze to sobacze nasienie.
— Cóż na to Szymek?
— A co, jak usiadł w sadzie rano, tak i dotąd tam siedzi, kiej ten słup, że nawet Nastusi nie odpo-