Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 162 —

przetrącam! — jazgotała zajadle, że zaś i sąsiadka dłużną nie ostawała, to już kłóciły się nazabój, wytrząchając do się przez płoty zaciśniętemi pięściami.
— Hanka! — krzyknął, zakładając se pług na ramiona.
Przyleciała rozwrzeszczana i rozczapierzona, kiej kokosz.
— A to wydzierasz się, jaże na całą wieś słychać!
— Swojego bronię! Jakże, pozwolę to, by mi cudze świnie pyskały po zagonach! Tyla szkody robią, to mam być cicho? Niedoczekanie, nie daruję! — wykrzykiwała, jaże przerwał jej ostro:
— Ogarnij się, a to wyglądasz, kiej nieboskie stworzenie!
— Hale, do roboty będę się przybierała, kiej do kościoła, juści.
Popatrzył na nią wzgardliwie, boć wyglądała, jakby ją kto wyciągnął z pod łóżka, i, rzuciwszy ramionami, poszedł.
Kowal był przy robocie; już zdala szczękały brzękliwe, mocne głosy młotów, a w kuźni huczał ogień i było gorąco, kiej w piekle. Michał właśnie był odkuwał z pomocnikiem jakieś grubachne sztaby, pot mu zalewał twarz umorusaną, ale kuł niestrudzenie i jakby z zajadłością.
— Komuż to takie sielne osie?
— Do Płoszkowego woza! Będzie woził na tartak!
Antek przysiadł na progu, skręcając sobie papierosa.