Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 156 —

po końskich portkach, a częściej jeno cmokaniem je przynaglał, gdyż docna ustawały, robota bowiem była ciężka i znojna, ale kwardą i czujną ręką prowadził pług i rżnął skibę za skibą, kładąc posobnie szerokie, proste zagony, boć rola szła pod pszenicę.
Wrony łaziły brózdami, wydziobując glisty, zaś gniady źrebiec, szczypiący trawę po miedzy, rwał się raz po raz do klaczy łakomie, sięgając matczynych wymion.
— Co mu się to przypomina, cycoń jeden — mruknął Antek, śmigając go po kulasach, że zadarł ogona i skoczył wbok, on zaś orał dalej cierpliwie, tyle jeno przerywając skwarną cichość, co się ta niekaj ozwał do kobiet, ale tak już był umęczony pracą i spiekotą, że, skoro Pietrek nadjechał, krzyknął w złości:
— Kobiety czekają, a ty wleczesz się, kieby szmaciarz!
— A juści, droga ciężka i koń ledwie już kulasami rucha.
— A pocóżeś tyla czasu stojał pod lasem? Widziałem.
— Możecie obaczyć, piaskiem, kiej kot, nie zagarniam.
— Pyskacz ścierwa. Wio, stare, wio!
Ale konie ustawały coraz barzej, całe już okryte pianą, a i jemu, chocia był rozdziany do białych portek i koszuli, pot też zalewał twarz i ręce mdlały od pracy, że, dojrzawszy Jóźkę, zawołał radośnie:
— W sam czas przyszłaś, a to ostatnią parą dygujemy.