Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —

Jaskółki zaświegotały pod strzechą, i stado gołębi opadło z gruchaniem na ganek, a kiej je spędzała, doszedł ją ze sadu jakiś kwik, zlękła się, że świnie pyszczą po cebuli, ale na szczęście to jeno sąsiedzka maciora ryła się pod płot.
— Wsadź jeno ryj, a spyszcz, to już ja cię przyrychtuję.
A ledwie wzięła się znowu do roboty, kiej bociek hycnął na ganek, przyczaił się ździebko i, popatrzywszy to jednem, to drugiem okiem, jął kuć w bochny, łykając ciasto wielkiemi kawałami.
Wypadła na niego z wrzaskiem.
Uciekał z wyciągniętym dziobem, robiąc gwałtownie gardzielem, a kiej go już doganiała, by zdzielić drewnem, poderwał się i frunął na stodołę i długo tam stojał, klekocąc a wycierając dziób o kalenicę.
— Czekaj, złodzieju, jeszcze ja ci kulasy poprzetrącam — groziła, obtaczając na nowo podziurawione bochenki.
Przyleciała Jóźka, więc na niej wszystko się skrupiło.
— Kaj się to nosisz? Cięgiem ganiasz, jak kot z pęcherzem! Powiem Antkowi, jakaś to robotna! Wygarniaj z pieca, a żywo.
— Byłam jeno u Płoszkowej Kasi. Wszystkie w polu, a chudzinie nawet wody nie ma kto podać.
— Cóżto jej, chora?
— Pewnikiem ośpica, bo czerwona i rozpalona, kiej ogień.