Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 146 —

— Odpiszą mi gront, to się kłopotał będę.
Zaczęli się o to mocno sprzeczać, aż wtrącił się Antek:
— Niema co, szkoła w Lipcach potrzebna, jeno na taką naczelnikową nie powinno się uchwalać ani grosika.
Poparł go Rocho, strasząc ich a podmawiając do oporu.
— Uchwalicie po złotówce, a potem każą wam dodać po rublu... A jak to było z uchwałą na dom la sądu, co? Dobrze się podpaśli za wasze pieniądze. Niezgorsze kałduny im porosły!
— Już ja w tem, aby gromada nie uchwaliła — szepnął Grzela, przysiadając się do Rocha, któren go wzion na stronę i, dając jakoweś pisma i książeczki, cosik zcicha i ważnie nauczał.
Tamci zaś pogadywali jeszcze o tem i owem, jeno co jakoś ospale i bez wielkiej chęci, nawet Mateusz był dzisia smutny, mało się odzywał, a tylko bacznie chodził oczami za Antkiem.
Mieli się już rozchodzić, boć trza było wraz ze dniem dźwignąć się do roboty, kiej przyleciał kowal, skarżąc, że dopiero przyjechał ze dwora, i klął na wieś i na wszystkich.
— Co to was znowu ukąsiło? — spytała Hanka, wyzierając oknem.
— A co? wstyd powiedzieć, ale trąby są nasze chłopy i tyla! Dziedzic z nimi, jak z ludźmi, jak z gospodarzami, a te, kiej pastuchy od gęsi! Już się ugodzili z dziedzicem, już wszyscy byli za jednem, a kiej