Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —

— Trza będzie wyporządzić i przeniesiemy się tutaj. Jest to wapno?
— Kupiłam jeszcze w jarmarek, zaraz jutro zawołam Stacha, to wybieli. Juści co na tej stronie będzie nam sposobniej.
Medytował cosik, obchodząc wszystkie kąty.
— Byłeś w polu? — spytała nieśmiało.
— Byłem, wszyćko dobrze, Hanuś, że i sambym lepiej nie zarządził.
Pokraśniała strasznie, rada pochwale.
— Jeno Pietrkowi świnie pasać, a nie robić w groncie! Paparuch!
— Abo to nie wiem! Jużem się nawet przewiadywała o nowego parobka.
— Wezmę ja go w garście, a nie posłucha, to wygonię na cztery wiatry!
Chciała jeszcze coś pedzieć, ale dzieci zakrzyczały, i poleciała do nich, zaś Antek ruszył w podwórze, przepatrując wszystko bacznie, a tak surowo, że, choć tylko niekiedy rzucił jakie słowo, a Pietrkowi jaże skóra cierpła, i Witek, bojąc mu się nawijać na oczy przemykał się jeno zdala, stronami...
Jóźka doiła już trzecią krowę, śpiewając coraz rozgłośniej:

„Stój, siwulo, stój!
Skopkę mleka dój“.

— A to się drzesz, jakby cię kto ze skóry obłupiał! — krzyknął na nią.