Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 113 —

— Dobrze go cosik ugryzło, kiej się tak bzdycy! — myślała, zwracając się do Borynów.
Hanka sprzątała już po kolacji, ale zaraz ją wzięła na bok, opowiadając wszystko, jak było. Weronka z rozmysłem pominęła Jagusiną sprawę, a tylko rzekła o Grzeli:
— Kiej pomarł, to wam jego część przychodzi do działu.
— Prawda, jeszcze o tem nie pomyślałam.
— A z tem, co dziedzic musi dać za las, to po jakie półwłóczku wypadnie na każdego, troje was jeno! Mój Boże, bogatym to i cudza śmierć na profit się obraca — westchnęła żałośnie.
— Co mi tam bogactwo! — broniła się Hanka, lecz skoro się porozchodzili spać, wzięła rachować po swojemu i skrycie się cieszyć.
Zaś potem, klękając do pacierzów, szepnęła z rezygnacją:
— A skoro już pomarł, to już taka była wola boska. — I szczerze westchnęła za jego duszę.
Nazajutrz kole południa wszedł do izby Jambroży
— Kajżeście to chodzili? — spytała, rozpalając ogień na kominie.
— U Kozłów byłem, dziecko się im oparzyło na śmierć. Wołała mnie, ale tam już jeno trumny potrza i pochowku.
— Któreż to?
— A to mniejsze, co je na zwiesnę przywiezła z Warsiawy. Wpadło do grapy z ukropem i prawie się ugotowało.