Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 92 —

— Widzi mi się, co wieś powinna się złożyć na wotywę z wystawieniem! Jakże, to jakby nowe nadziały i całkiem darmo!
— Masz rozum, Michał, mówiłem o tobie dziedzicowi. No, idźcie z Bogiem, a pamiętajcie: zgodą i sprawiedliwością! Ale, Michał! — zawołał za odchodzącym — a zajrzyj ta później do mojego wolanta, prawy resor przyciera się nieco do osi...
— To pod Łaznowskim dobrodziejem tak się zmaglował.
Ksiądz już nie odrzekł, a oni poszli prosto ku domowi.
Jagusia wiedła matkę naostatku, gdyż stara wlekła się z trudem, odpoczywając co chwila.
Dzień był powszedni, robotny, to i pusto było na drogach dokoła stawu, jeno dzieci bawiły się kaj niekaj w piasku i kury grzebały w porozrzucanych łajnach. Było jeszcze wcześnie, ale już słońce niezgorzej przypiekało, szczęściem, co wiater nieco przechładzał, zawiewał bujny, iż kolebały się sady, pełne już czerwieniejących wiśni, a zboża biły o płoty, kiej wody wzburzone.
Chałupy stały wywarte, wrótnie wszędy porozwierane, na płotach kajś niekaj wietrzyły się pościele, a wszystko, co się jeno ruchało, pracowało w polach. Jeszcze ktosik zwoził ostatnie zapóźnione pokosy siana, że zapach jaże wiercił w nozdrzach, a na obwisłych nad drogą gałęziach, pod któremi przejeżdżały kopiaste wozy, trzęsły się przygarście ździebeł, kiej te powyrywane brody żydowskie.