Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 71 —

rybym takich obłupiał, do żywego mięsa — pogadywał, sielnie wygarniając z miski, a skończywszy, napasł swojego pieska i jął się dźwigać z przyźby.
— Żniwna pora, to pilno wam do roboty — zaśmiał się Pietrek.
— A pilno; łoni było nas na odpuście sześciu wszystkiego, a dzisia ze trzy mendle się wydziera, jaże uszy puchną.
— A przyjdźcie na noc — zapraszała Jóźka.
— Niech ci Jezus da zdrowie, co pamiętasz o sierocie.
— Sierota jucha, a kałdun to już ledwie udźwignie — przekpiwał Pietrek, patrząc, jak się toczył środkiem drogi, grubachny, kiej kłoda, i kijaszkiem macał przeszkody.
Chałupa też wkrótce opustoszała, kto przyległ w cieniu, by się przespać, to już chrapał, a reszta poszła na odpust.
Przedzwonili na nieszpór. Słońce się już galancie kłoniło ku zachodowi, upał jakby ździebko sfolżał, to chociaż jeszcze sporo wypoczywało pod chałupami, ale już coraz więcej ludzi schodziło się na plac przed kościołem, pomiędzy kramy i budy.
Jóźka poniesła się z dzieuchami kupować obrazki, a głównie, by się napatrzyć dosyta owym wstęgom, paciorkom i drugim cudom odpustowym.
Katarynka znowu zagrała, dziady jęły posobnie wyciągać, brzękając w miseczki, a gwary podnosiły się zwolna, przepełniając całą wieś, że huczało, jakoby w tym ulu przed wyrojem.