Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 —

sko zagadywał, że nawet Hankę zobaczył i zaraz się do niej przecisnął.
— Wrócił to już wasz?
— Hale, zaśby ta wrócił!
— A podobno jeździliście po niego?
— Juści, zarno po ojcowym pochowku pojechałam, ale powiedzieli w urzędzie, co go puszczą dopiero za tydzień, to niby we środę.
— Jakże tam z kaucją, zapłacicie?
— Dyć tam o to już Rocho zabiega — wyrzekła ostrożnie.
— Jeśli nie macie pieniędzy, to ja za Antka poręczę...
— Bóg zapłać! — schyliła mu się do nóg. — Może Rocho jakoś se poredzi, a jakby nie, to musi się szukać inszego sposobu.
— Pamiętajcie, że jak będzie potrzeba, poręczę za niego.
Poszedł dalej do Jagusi, siedzącej wpodle pod murem wraz z matką i wielce zamodlonej, ale nie nalazłszy sposobnego słowa, to jeno prześmiechnął się do niej i zawrócił do swoich.
Poleciała za nim oczami, pilnie przepatrując dziedziczki, tak wystrojone, jaże dziw brał, a takie bieluśkie na gębie i tak wcięte w pasie, że Jezus! Pachniało też od nich, kieby z tego trybularza.
Chłodziły się czemsić, co się widziało, niby te rozczapierzone ogony indycze. Paru młodych dziedziców zaglądało im w oczy i tak się cosik śmiali, jaże ludzie się tem niemało gorszyli.