Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

Podniósł się nagle i wyszedł prędko do sadu; Witek potem powiedział, jako stary siedział za chałupą dopóźna i płakał...
Juści, co się nim nikto nie zaturbował, każden bowiem miał dosyć swoich turbacyj, a przytem, już na samym zmierzchu, przyszedł najniespodzianiej ksiądz wraz z dziedzicem.
Proboszcz pocieszał łaskawie sieroty, głaskał dzieci, a zgwarzając się z gospodyniami, chętliwie nawet popijał herbatę, którą mu Jóźka podała, zaś dziedzic, pogadawszy z tym i owym o różnościach, wziął od kowala kieliszek, przepił do wszystkich i powiedział do Hanki:
— Jeśli komu żal Macieja, to mnie z pewnością najwięcej, bo, żeby teraz żył, to bym się ze wsią ugodził dobrowolnie. Może i dałbym, czegoście pierwej chcieli!.. — ozwał się głośniej, tocząc dokoła oczami. — Ale mam to z kim pomówić? Przez komisarza nie chcę, a ze wsi nikt pierwszy się nie zgłasza!..
Słuchali w skupieniu, rozważając każde jego słowo.
Mówił jeszcze coś niecoś i zagadywał, ale jak do tego muru, żaden bowiem nie dał się za ozór pociągnąć i nawet pyska nie ozwarł, jeno przytakiwali, skrobiąc się po łbach a spozierając po sobie znacząco, że, widząc, jako nie poredzi przełamać tej czujnej ostrożności, wywołał księdza i poszli, odprowadzeni całą hurmą aż w opłotki.
Po ich odejściu jęli się dopiero dziwować a głowić wielce.