Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 —

niejednemu się widziało, jako w tem zadeszczonem powietrzu i ze stron wszystkich biją dzwony, jarzą się światła, czernieją rozwiane chorągwie i płyną śpiewania, że z każdej chałupy wynoszą trumny, że wszystkiemi drogami ciągną żałobne pochody, a każden człowiek płacze kogoś, zawodzi, a tak szlocha, jaże wszystkie niebo i ziemia wzbiera żałosnym jękiem i spływa szmerem nieustannych, gorzkich, jak piołun, łez...
Pochód już skręcał na dróżkę ku smętarzowi, kiej go dopędził dziedzic, wysiadł z powozu i poszedł pobok trumny w srogiej ciasnocie, gdyż dróżka była wąska, gęsto brzózkami obsadzona i zboża stały ze stron obu.
A kiej księża skończyli śpiewać, Dominikowa, trzymająca się Jagny, zgarbiona i nawpół ślepa, zawiedła po swojemu: „Kto się w opiekę“.
Juści, co przywtórzyli skwapnie i gorąco, jakby czepiając się zestrachanemi duszami tej pieśni serdecznej.
I już tak rozśpiewani, a pełni jakowejś dufności, weszli na smętarz.
Co najpierwsi gospodarze dźwignęli trumnę, a nawet sam dziedzic jął wspierać w pośrodku, i ponieśli ją żółtemi drożynami, wskroś okwieconych mogił, traw i krzyżów, za kaplicę, kaj w gąszczach leszczyn i bzów czekał już grób, świeżo wybrany.
Straszne płacze i krzyki zatargały powietrzem.
Chorągwie i światła okoliły jamę głęboką, naród się skłębił i cisnął, spozierając trwożnie w ten dół żółtawy i pusty...