Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 31 —

— Ziemniaki były już na ostatnich nogach.
— A bo to owsów nie przypiekło!
— Wszystkiemu pójdzie na zdrowie.
— Żeby se tak popadał chociaż ze trzy dni — wzdychał któryś.
Jakoż i padał tak równo, rzęsiście i spokojnie do samej nocy, że z lubością wystawali pod chałupami, na przechłodzonem, pachnącem powietrzu, zaś Gulbasiaki skrzykiwały dzieuchy i chłopaków, bych lecieć na wieś, na wyżnie, palić Sobótkowe ognie, gdyż to była wigilja św. Jana, ale co ćma była i plucha, to mało kto dał się pociągnąć, że tylko kajś niekaj co tam pod lasem rozbłysnął jakiś słaby ogieniek.
Witek już od zmroku przyniewalał Jóźkę, aby z nim leciała na Sobótki, ale mu powiedziała żałośnie:
— Nie polete, co mi tam zabawy, co mi tam już wszystko...
— Dyć ino zapalim, przeskoczym ogień i przylecim — prosił gorąco.
— Siedź w chałupie, bo powiem Hance! — zagroziła.
Ale poleciał i powrócił dopiero po kolacji, głodny i utytłany w błocie jak nieboskie stworzenie, gdyż deszcz nie ustawał ani na chwilę i padał przez całą noc, aż dopiero przestał nazajutrz, o dużym dniu, właśnie kiedy już ludzie ciągnęli na żałobne nabożeństwo.
Słońce się jednak nie pokazało; świat się był omglił szarawą kurzawą, w której jeszcze barzej rozzieleniły się pola i sady, a wody wlekły się, niby te