Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 13 —

— Konia jeno zmacha i niczego się nie przewie... juści — tłumaczył Bylica, któren był właśnie nadszedł z Weronką.
— Przecie urzędy cosik wiedzą?
— Juści... wiedzą... ale raz, co dzisia zamknięte, bo niedziela, zaś po drugie, co się przez smarowania nikaj nie dociśnie.
— Dyć już nie wstrzymam — skarżyła się przed siostrą.
— Jeszcze się nim nacieszycie, jeszcze się wama da we znaki — syknął kowal, poglądając na Jagusię, siedzącą pod ścianą.
— By ci ten zły ozór skołczał — mruknęła.
— Po dybkach ciężą kulasy, to niełacno pośpieszać — dorzucił urągliwie, zeźlony daremnem poszukiwaniem pieniędzy.
Nie odrzekła, wyglądając znowu na drogę.
Właśnie przedzwaniali na sumę, i Jambroż zbierał się do kościoła, przykazując Witkowi wysmarowanie sadłem Borynowych butów, gdyż się tak zeschły, co niesposób było wzuć mu je na nogi.
Kowal wraz z Mateuszem ponieśli się kajś na wieś, a Weronka, zabrawszy ojca i Hanczyne dzieci, też poszła, w chałupie ostały się jeno same kobiety i Witek, któren ociągliwie smarował buty, sielnie je nagrzewając przed kominem, a co trochę leciał spojrzeć na gospodarza lub na Jóźkę, chlipiącą coraz ciszej.
Na drogach ustał wszelki ruch, ludzie już przeszli do kościoła, zaś u Borynów zrobiło się całkiem cicho,