Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 438 —

w kłębek, ale na szelest kroków przebudził się, zawarczał i, poznawszy swojego, poszedł za nim.
Maciej przystanął przed domem i, skrobiąc się w ucho, ciężko się głowił, jakie go to pilne roboty czekają?..
Pies radośnie skakał mu do piersi, pogładził go po dawnemu, rozglądając się frasobliwie po świecie.
Widno było, jak w dzień, księżyc wynosił się już nad chałupą, że modry cień zesuwał się z białych ścian, wody stawu polśniewały, kiej lustra, wieś leżała w głębokiem milczeniu, jedne ptaszyska, co się wydzierały zapamiętale po gąszczach.
Znagła przypomniało mu się cosik, bo poszedł śpieszno w podwórze, drzwi wszystkie stały otwarte, chłopaki chrapały pod ścianami stodoły, zajrzał do stajni, poklepując konie, jaże zarżały, potem do krów wsadził głowę, leżały rzędem, że ino im zady widniały we świetle; to z pod szopy zachciał wóz wyciągnąć, już nawet porwał za wystający dyszel, ale dojrzawszy błyszczący pług pod chlewami, do niego pośpieszył i, nie doszedłszy, całkiem zapomniał.
Stanął w pośrodku podwórza, obracając się na wszystkie strony, bo mu się wydało, ze skądciś wołają.
Żóraw studzienny wynosił się tuż przed nim, cień długi kładąc.
— Czego to? — pytał, nasłuchując odpowiedzi.
Sad, porznięty światłami, jakby zastąpił mu drogę, srebrzące się liście szemrały cosik cichuśko.
— Kto me woła? — myślał, dotykając się drzew.