Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 427 —

rzyste, że każdy kiełb widniał pod włóknistą powierzchnią; każdy kamyk na dnie piaszczystem i każdy rak, gmerzący się w prześwietlonych cieniach brzegów, cichość wlekła się nad ziemiami słoneczną, usypiającą przędzą, jedne muchy, co brzęczały koło ludzi.
Kosiarze siedzieli nad samą rzeką, pod kępą olch wyniosłych, wyjadając z dwojaków. Mateuszowi przyniesła jeść Nastka, wyrobnikom zaś Hanka z Jagustynką, przysiadłszy na trawie w słońcu i nakrywając chustami głowy, słuchały ciekawie.
— Ja od początku zawdy mówiłem jedno, że nie dziś, to jutro Miemcy się wynieść muszą! — mówił Mateusz, wyskrzybując garnczek.
— Ksiądz tak samo utwierdza! — przywtórzyła Hanka.
— A tak będzie, jak się spodoba dziedzicowi — warknął kłótliwie Kobus, rozciągając się pod drzewem.
— Jakże, to nie zlękli się waszych wrzasków i nie uciekli? — wtrąciła się po swojemu Jagustynka, ale któryś rzekł:
— Kowal powiadał wczoraj, jako dziedzic pogodzi się z nami.
— Jeno mi dziwno, że Michał teraz ze wsią trzyma.
— Węszy on w tem jakąś dobrą sztuczkę la siebie — syknęła stara.
— I młynarz też się pono wstawiał we dworze za wsią.
— Wszystkie za nami, dobrodzieje juchy — mówił Mateusz. — Powiem wam, laczego naszą stronę