Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 422 —

— Jakże tam z matką?
— Po dawnemu, choć może i ździebko lepiej, Jambroż lekują, przychodził wczoraj i owczarz z Woli, okadził ją, maście jakieś dał i pedział, co do dziewięciu niedziel będą zdrowi, byle jeno na światło nie wychodzili.
— To pono najlepsze na oparzelinę! — odrzekła, zaczem, dając dziecku z drugiej piersi, wypytywała skwapliwie o wczorajsze nowiny, jeno krótko to trwało, bo biały dzień się już robił, zorze zrumieniły niebo i zagrały brzaskami w powietrzu, rosy skapywały z drzew, ptaki zaświergotały po gniazdach i na wsi już się kajś niekaj rozlegały beki owiec i porykiwania stad, wypędzanych na pastwiska, zaś ktosik zaczął naklepywać kosę, że cieniuśki, ostry brzęk rozdzwaniał się przenikliwie.
Hanka, co jeno rozdziawszy się z drogi, pobiegła do Boryny, leżał w półkoszku pod drzewami, przykryty pierzyną i spał.
— Wiecie! — zaszeptała, targając go za rękę — Antek za trzy dni powróci. Odstawili go do gubernji, Rocho pojechał za nim z pieniędzmi, zapłaci tam okup i razem już powrócą!
Stary siadł raptem, przecierał oczy i jakby słuchał, ale wnet się zwalił w pościel i, zaciągnąwszy pierzynę na głowę, jakby zasnął znowu.
Nie było z nim co gadać, i akuratnie kosiarze wchodzili w opłotki.
— Kole kapuśników położylim wczoraj łąkę — objaśnił Filip.