Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 402 —

Ponieśli ją na łóżko.
Ludzi się naszło, że zapchali izbę, w sieniach się już gnietli, a i przez okno wtykali głowy.
Jagna już głowę traciła, nie wiedząc, co poczynać, bo stara już prosto ryczała z bólu... Jakże, toć całą twarz i szyję miała wrzątkiem oblane, ręce popieczone, włosy spalone i oczy, że ledwie widziała.
Szymek siadł w sadku pod ścianą chałupy, brodę wsparł na pięściach i jakby zastygł, okrwawiony, w siniakach cały i w tych krzepnących już soplach krwie na twarzy, nasłuchiwał jeno matczynych jęków.
Mateusz przyleciał wkrótce i, ciągnąc go za rękę, rzekł:
— Chodź do mnie. Nic tu teraz po tobie...
— Nie pódę! Gront mój po ojcach, to na swoim ostanę, nie ustąpię! — gadał z ponurą zaciętością, bezwolnie chytając się pazurami za węgieł.
Nie pomogły prośby, ni molestowania, z miejsca się nie ruszył i zaprzestał odpowiadać.
Mateusz przysiadł pobok, nie wiedząc, co z nim począć, zaś Jędrek, zebrawszy właśnie powyrzucane kapoty, portki i koszule, związał je w płachtę i położył przed bratem nieśmiało.
— Pódę z tobą, Szymek, we świat, pódę! — skamlał, rzewliwie popłakując.
— Psiachmać!.. pedziałem, nie ruszę się stąd, to się nie ruszę!.. — wrzasnął, tłukąc pięściami we ścianę, jaże Jędrzych przykucnął ze strachu.
Zmilkli, gdyż nowe, straszne jęki rozległy się w izbie: to Jambroż opatrywał chorą, obłożył popa-