Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 363 —

— Psiachmać, la Jagny każdenby się ważył na wszystko...
— Jeszczeby! kobieta kiej łania, że niewiada, czy nalazłby śliczniejszą w jakim dworze: ledwie spojrzy na człowieka, a już ciągotki biorą.
— Miód nie kobieta, niedziwno mi też, co Antek Boryna...
— Dajta spokój, chłopaki! Gulbasiak łże jedno, Kozłowa drugie, a baby przez zazdrość jeszcze dokładają, zaś po prawdzie to niewiadomo, jak było... Na niejedną pyskują, choć najpoczciwsza — zaczął mówić Mateusz jakimś smutnym i wielce strapionym głosem, ale nie skończył, gdyż się zjawił między nimi Grzela, wójtów brat.
— Cóż? Pietr śpią jeszcze? — pytali ciekawsi.
— Brat mój rodzony, ale kto tak robi, psem mi jest od dzisiaj! Ale ta ścierwa wszystkiemu winowata! — wybuchnął wściekłością.
— A nieprawda! — wrzasnął naraz Pietrek, parobek Borynów, przedzierając się z pięściami do Grzeli — któren tak szczeka, łże jak pies!
Zdumieli się tą niespodzianą obroną, a on, wytrząchając pięściami, krzyczał:
— Wójt jeno winien! To ona mu korale zwoziła? ona go do karczmy ciągała? ona po całych nocach w sadzie warowała, co? Dobrze wiem, jak przyniewalał i kusił! A może i jakich kropli jej zadał, by mu się nie oparła!
— Obrońca zapowietrzony! nie ciep się tak, bo obertelek zgubisz.