Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 361 —

żarem, i, dojrzawszy ludzi, wsparła się brzemieniem o drzewo.
— Sołtys waju dobrze ocyganił! — powiedziała, ledwie zipiąc z utrudzenia. — Zabitych w lesie nie było, to prawda, ale może co gorszego.
I skoro zebrało się więcej ludzi, zwabionych jej głosem, puściła ozór:
— Wracalim podleśną drogą ku krzyżowi, aż tu Gulbasiak leci naprzeciw i krzyczy zestrachany: „Pod jałowcami jakieś zabite leżą!“ Zabite to zabite, myślę, ale warto zawdy obejrzeć. Poszłyśmy... widzim zdala, prawda, leżą jakieś ludzie, kieby nieżywe... jeno im kulasy sterczą z pod jałowców. Filipka me ciąga, by uciekać... Grzelowa już pacierz trzepie, i mnie też mróz po plecach chodził, alem się przeżegnała, podchodzę bliżej... patrzę... a to pan wójt leży przez kapoty, a pobok Jagusia Borynowa... i śpią se w najlepsze. Spili się w mieście, gorąc był, to se chcieli wypocząć w chłodzie i pojamorować. Jaże buchała od nich gorzałka! Nie budzilim: niech świadki przyjdą, niech cała wieś obaczy, co się wyprawia! Wstyd mówić, jak była rozdziana, jaże Filipka z litości przyokryła ją zapaską. Czysta sodoma. Stara jestem, a jeszcze o takiem zgorszeniu nie słyszałam. Sołtys zaraz przyjechał i budził, Jagna w pola uciekła, zaś pana wójta ledwie na wóz wdygowali, spity był kiej świnia!
— Jezus, tego jeszcze w Lipcach nie bywało — jęknęła któraś.
— Żeby to parobek z dziewką, ale to gospodarz, ociec dzieciom i wójt!