Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 351 —

w rozkołysane gałęzie i w te słoneczne bryzgi, zalewające mu oczy raz po raz.
Rocho jeno westchnął, przeżegnał go i odszedł.
— Prawda, co ojcu jakby już lepiej? — pytała Hanka.
Długo coś miarkował, aż rzekł cichym, ważnym głosem:
— Toć i lampa przed zagaśnięciem żywszym płomieniem wystrzeli, naostatku. Mnie się zdaje, co Maciej już dochodzi... Aż mi nawet dziwno, że jeszcze żyje; przecież na wiór wysechł...
— Dyć jeść nic nie chce, nawet mleka niezawsze popije.
— Musicie być gotowe, że lada dzień skończy.
— Pewnie że tak, mój Boże, pewnie. To samo wczoraj mówił Jambroży, a nawet radził, żeby już nie czekać i trumnę obstalować.
— Każcie zrobić, nie będzie długo czekała, nie... Jak duszy pilno ze świata, niczem jej nie powstrzyma, nawet płakaniem, boby już poniektóre całe wieki ostawały między nami — mówił smutnie, zabierając się do mleka, które mu narządziła, i popijając zwolna, wypytywał, co się tu we wsi działo.
Powtarzała, co już był słyszał po drodze od drugich, i o swoich kłopotach jęła się skwapnie a szeroko rozwodzić.
— Kaj to Jóźka? — przerwał jej niecierpliwie.
— W polu, ziemniaki osypuje z komornicami i Jagustynką, zaś Pietrek pojechał do lasu: zwozi Stachowi drzewo na chałupę.
— Buduje się to?