Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 347 —

— Poradźcie się księdza, obaczycie, co wama przytwierdzi moje słowa. Poznacie, żem prawy i ze szczerego serca namawiam, nie la swojej wygody. Jeno przed nikim ani pary z gęby, by się strażnicy nie zmiarkowali, zaś wtedy i za tysiące go nie puszczą, a jeszcze w kajdany zakują — zakończył poważnie.
— Skąd wziąć na wykup! tylachna pieniędzy! — jęknęła.
— Znam kogoś z Modlicy, kto by dał na dobry procent... znam i drugich... pieniądzeby się nalazły... Moja w tem głowa... pomógłbym.
I długo jeszcze radził a namawiał.
— Rozważcie, trza rychło postanowić.
Odszedł cicho, że ani spostrzegła, kiej się zapodział w nocy.
Późno już było, w chałupie spali, tylko Witek siedział pod ścianą, jakby stróżując gospodyni, na wsi też wszyscy legli, nawet psy nie poszczekiwały, woda jeno bulgotała i ptaki zawodziły w sadach. Księżyc się wtoczył na niebo i szedł srebrnym sierpem przez te straszne, mroczne wysokości. Białe i niskie mgły pokrywały łąki, zaś nad żytami wisiał płowy tuman kwietnej kurzawy; staw polśniewał wskroś drzew, kieby tafla lodowa... Aże dzwoniło w uszach od tej cichości a słowiczych kląskań i zawodzeń.
Hanka siedziała wciąż na jednym miejscu, jakby przykuta.
— Jezu, uciekać ze wsi, od grontu, od wszystkiego! — myślała jedno wkółko.