Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 315 —

— Żeś to me dojrzał? Cie, jaki prędki, już tydzień we wsi, a dopiero...
— Dyć jeszcześ śliczniejsza! — szepnął z podziwem.
Ugięta była do kolan, z pod czerwonej chusty, pod brodą zawiązanej, modrzały ogromne, słodkie oczy, białe zęby grały w wiśniowych wargach i cała gębusia, zarumieniona kiej jabłuszko a śliczna, jaże się prosiła o całowanie. Ujęła się hardo pod bok i biła w niego skrzącemi ślepiami z taką mocą, że dreszcze go przeszły. Obejrzał się dokoła i bliżej podszedł.
— Od tygodnia cię szukam i wypatruję po próżnicy.
— Cygań se psu, to ci może uwierzy. Co wieczór zęby suszy po opłotkach, co wieczór innej basuje, a teraz będzie mi co inszego wmawiał!
— Tak mię to, Jaguś, witasz? co? tak?..
— Jakże to mam inaczej? Może cię za kolana podjąć i dziękować, żeś se o mnie przypomniał?
— Baczę, jakeś to me łoni przyjmowała.
— Co było łoni, to nie teraz — odwróciła się, twarz kryjąc, a on się przysunął nagle, obejmując ją chciwemi rękoma.
Wyrwała mu się z gniewem.
— Poniechaj, bo mi Tereska ślepie wydrapie za ciebie!
— Jagusia! — ledwie jęknął.
— Do swojej żołnierki wróć se z jamorami... wysługuj się, póki tamten nie wróci. Odpasła cię w kreminale, naszkodowała się na ciebie, to jej teraz odra-