Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 309 —

Kurz ich zakrył, iż jeno krzyki a pomstowania się rozlegały: tulali się po drodze, bijąc a wrzeszcząc wniebogłosy.
Czasem ktosik wyrywał się z kupy, czasem i wszystkie naraz podnosiły się na nogi, a chytając w garście, co popadło, znowu bili na siebie, za łby się wodząc, za orzydle, za szpondry.
Wrzask się rozniósł na całą wieś, wystrachane kury gdakały po sadach, psy jęły szczekać, baby podniesły lamenty, tłocząc się dokoła bezradnie, aż dopiero nadbiegłe chłopy rozerwali bijących.
Co tam było jeszcze przekleństw, płaczów, a wygrażań, to i nie wypowiedzieć. Somsiady porozlatali się zaraz, aby ich na świadków nie podano; ale rozpowiadali wszędy, niby pod sekretem, jak wójtowie srodze zbili Kozłów.
A nie wyszło i paru pacierzy, wójt z zapuchłym pyskiem wraz z kobietą, też niezgorzej zasinioną i podrapaną, pierwsi pojechali, skargę podawać. Zaś dopiero w jaką godzinę ruszyli Kozłowie.
Stary Płoszka, nawet wielce chętliwie, bo za darmo, zgodził się ich powieźć do miasta, byle się jeno po przyjacielsku przysłużyć wójtowi.
Jechali podawać skargę, więc jak się byli podnieśli z bitki, ni ździebka się nie ogarniając, tak ruszyli.
Umyślnie też przez wieś jechali stępa, by móc rozpowiadać swoje krzywdy, a rany okazywać każdemu, kto jeno chciał patrzeć.
Kozioł miał łeb rozwalony do kości, jaże mu krew zalewała całą twarz, szyję i piersi, widne z pod